Jacek Kozak
Jacek Kozak
Byle nie
padało
Gdy siedemnaście lat temu
zorganizowano w Vancouverze wystawę Expo 86, okazją do celebracji było
stulecie założenia miasta. Fakt jednak, iż miasto Vancouver liczy w tym
roku już sto siedemnaście lat, nie oznacza, iż sto siedemnaście lat liczy
sobie historia europejskiej, czy też kanadyjskiej obecności w tym
regionie. A i w ogóle historia nad Zatoką Burrard nie zaczęła się w 1886
roku.
Pomijam tu oczywiście dzieje osadnictwa indiańskiego na tych terytoriach,
chociaż właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego, skoro ślady pierwszych osad
indiańskich znalezione w tych okolicach są starsze od zabytków
prasłowiańskich. Miejscowi Indianie wiedzieli, co dobre, osiedlając się
nad cieśniną Georgia. To miejsce o najsympatyczniejszym klimacie w całej
Kanadzie, a i niewiele miejsc na kontynencie amerykańskim może równać się
pod tym względem z Vancouverem i okolicą. Temperatury łagodne, sporo
morskiej bryzy znad Pacyfiku, śnieg zimą jest tu rzadkością widywaną raz
na kilka czy kilkanaście lat - czegóż można sobie więcej życzyć. No, może
tylko dobrego parasola.
Łagodny tu klimat, ale mokry, że aż strach - rocznie ponad 150 centymetrów
opadów, głównie jesienią i zimą. Opowiadano mi w Vancouverze historię
przybysza ze wschodu Kanady, który wyszedł na spacer w pierwszy dzień
pobytu w tym mieście, a tu deszcz. Wrócił, mówiąc - Pójdę jutro.
Następnego dnia także padało, i następnego, i następnego... Po
czterdziestu siedmiu dniach ciągłego deszczu, przybysz, załamany,
oświadczył - Jutro wracam na wschód. Wysuszyć się. A następnego dnia
wyszło słońce i... został. I mieszka tu już prawie czterdzieści lat.
Anegdota, jak wiele, lecz o tyle prawdziwa, że wielka ilość opadów i w
związku z tym wysoka wilgotność powietrza w tym regionie doskonale wpływa
na rozwój roślinności.
Tak pięknych, bujnie kwitnących ogrodów i parków
nie ujrzysz chyba nigdzie na świecie, a gdy słońce wyjdzie już spoza
chmur, widok rozciągający się wokół Vancouveru jest niewiarygodnie piękny. Miasto leży na cyplu u wejścia do głębokiej zatoki z szeroko rozlewających
się wód cieśniny Georgia, ale nadbrzeżny krajobraz uzupełniają tu potężne
otaczające okolicę szczyty, sięgające wierzchołkami wysokości ponad 2000
metrów. To trochę tak, jakby Tatry otaczały Sopot.
Dość jednak tych widoków malowanych w wyobraźni. Jak mówią vancouverczycy
wszystkim, kto ich zechce słuchać - tego nie można sobie wyobrazić, to
trzeba zobaczyć. I chyba mają rację.
W te przepiękne okolice przygnała europejskich przybyszów oczywiście
ciekawość, ale i... poszukiwanie możliwości dalszego rozwijania zyskownego
handlu futrami. Nagle, na przełomie XVIII i XIX wieku, w okolicach
nazwanej tak później wyspy Vancouver zrobiło się tłoczno. Pierwszy
dopłynął tu z Anglii - jak się łatwo domyśleć - były młodziutki oficer z
załogi okrętu słynnego kapitana Cooka, George Vancouver. Zresztą, skromnie
powstrzymał się od nadania okolicy własnego imienia; uczynili to już po
jego śmierci wdzięczni potomkowie.
W kilka tygodni po kapitanie Vancouverze drogą lądową, przez do dzisiaj
trudne do przebycia Góry Skaliste, dostał się w te okolice Szkot w służbie
Kompanii Północno-Zachodniej, rywala Kompanii Zatoki Hudsona, Alexander
Mackenzie. W 1793 roku stanął on, po przebyciu całej Kanady wzdłuż (prawie
6000 kilometrów), nad zatoką Bella Coola. Do dzisiaj jednak jedyna
praktyczna droga do tego właśnie miejsca wiedzie... morzem lub samolotem.
Chętnych do powtarzania wędrówki Alexandra Mackenzie przez puszcze i
bezdroża nawet w prawie dwieście lat później jest niewielu.
W kilka lat po tych pierwszych odkrywcach regiony Brytyjskiej Kolumbii
przemierzyli i zbadali geograf David Thomson i Simon Fraser,
przedstawiciel handlowy Kompanii Zatoki Hudsona. A potem już poszło, jak z
bicza trzasł. W 1848 roku gruchnęła w Kalifornii wieść, że tam wprawdzie
złoto wyczerpano do cna, ale jest go jeszcze sporo w Kolumbii Brytyjskiej,
tuż za ustanowioną dwa lata wcześniej granicą między Stanami Zjednoczonymi
a Kanadą.
Nie wygasł też zyskowny nadal handel futrami. Wręcz przeciwnie. Rozwinął
się do tego stopnia, że w 1858 roku królowa Wiktoria, tworząc nową
brytyjską posiadłość zamorską, Kolumbię Brytyjską, na jej pierwszego
gubernatora wybrała człowieka najlepiej obeznanego z terenem - głównego
faktora Kompanii Zatoki Hudsona w tej okolicy, Jamesa Douglasa. Ten zaś
jeden z fortów Kompanii, fort Victoria na wyspie Vancouver, obrał za swoją
stałą siedzibę. I tak to właśnie maleńka przyforteczna osada została
stolicą prowincji o obszarze niemal trzykrotnie większym od Polski. A
założony w głębi cieśniny Georgia, u ujścia potężnej rzeki Fraser port
Vancouver, łączący w ten sposób szlaki morskie ze szlakami wiodącymi w
głąb lądu, wyrósł na trzecie miasto Kanady, po Toronto i Montrealu.
Po deszczu, jak widać, rosną i nieprzebyte puszcze - jak ta, stanowiąca
dzisiaj najważniejsze bogactwo Kolumbii Brytyjskiej - i miasta, i ludzie.
|