Miasto ogrodów

Przybywający do nowego kraju osadnicy często przywożą ze sobą z ojczystej ziemi przynajmniej nazwy miast i miejscowosci, by choć trochę oswoić nowe terytorium. Taka była historia nazewnictwa bardzo wielu miast i osiedli w Nowym swiecie, ale nie wszystkich. Na mapie prowincji Ontario bez trudu odnaleźć można dumnie brzmiącą nazwie London, miasta położonego nad rzeką - oczywiscie Tamizą. London w prowincji Ontario zawdzięcza swą nazwę jednak nie tyle sentymentom, co własnie próbie wykorzystania ludzkich uczuć do własnych celów. 
Pod koniec osiemnastego wieku Lord Simcoe, jeden z pierwszych wybitnych administratorów Kanady z ramienia korony brytyjskiej, doszedł do wniosku, że główne wówczas osiedle Anglików na terenie nowej kolonii, turystyczne dzisiaj miasteczko Niagara Falls nad słynnym wodospadem, nie bardzo nadaje się na stolicę nowego kraju i siedzibę jego władz. Za blisko do swieżo zbuntowanych przeciwko Koronie Stanów Zjednoczonych. Wybrał więc Lord Simcoe nieco bardziej odległe miejsce i - by, niejako, stworzyć fakty dokonane - ochrzcił je czym prędzej stołeczną nazwą London, a przepływającą rzekę - the Thames, czyli Tamiza.

Nie na wiele się to jednak zdało; szefowie w Londynie (tym angielskim, nie ontaryjskim) nie zatwierdzili decyzji, wyznaczyli na nowa siedzibę władz dzisiejsze Toronto, zgodzili się tylko na pozostawienie nowej osadzie dumnej nazwy. I tak to już pozostało - i Anglia i Kanada maja swoje Londyny, ale tylko jeden z nich jest stolicą.
A John Graves Simcoe (może nieco zły na to, że pokrzyżowano mu tak starannie realizowane plany stworzenia "Malej Anglii" na amerykańskim kontynencie), jedną z pierwszych decyzji na stanowisku gubernatora Górnej Kanady przemianował Toronto na York.
Ta manipulacja nazewnictwem geograficznym nie utrzymała się i dzisiaj metropolia Ontario nosi ponownie swą oryginalną nazwę, chociaż inne przypadki oswajania nowych miejsc poprzez nadawanie im znanych swojskich nazw przetrwały, a mapa Ontario upstrzona jest dzisiaj słowami rodem z całkiem innych okolic.
A wódz Mohawków Joseph Brant miał okazję ironicznie stwierdzić: „Generał Simcoe wiele uczynił dla naszego kraju; pozmieniał w nim wszystkie nazwy."
Osadzie opatrzonej tak dumnym, stołecznym mianem nic to jednak nie zaszkodziło, a kto wie, może i nawet pomogło. Przez sto lat z okładem ontaryjski Londyn rósł powoli, ale gustownie. Dzisiaj, władze Ontario i całej Kanady mogą tylko mieszkańcom London zazdroscić warunków życia. Ontaryjski London bowiem to prawdziwą perłą miejskich parków i ogrodów.
Trzystutysięczne dzisiaj miasto to stolica regionu południowo-zachodniego Ontario, czyli skarbnicy sadów, ogrodów i terenów rolniczych prowincji. A samo miasto sprawia wrażenie, że zakładał je jakis fanatyk miejskiej zieleni - dosłownie, skąd by nie spojrzeć, nad London rozsciela się kopuła pięknych, starych drzew.
A na ulicach miasta króluje młodzież. Niewielki w końcu London to siedziba jednego z czternastu uniwersytetów prowincji, Uniwersytetu Zachodniego Ontario. Nie jest to może uczelnia wsławiona wykładami laureatów nagrody Nobla, czy arcybogatymi i nowoczesnymi laboratoriami, ale i tak każdego roku na wykłady uczęszcza tu prawie 50 tysięcy studentów. Innymi słowy - co piąty mieszkaniec London albo studiuje na Uniwersytecie, albo też na nim pracuje.
London ma także i swoje nowoczesne sródmiescie, z kilkoma oszklonymi ze wszystkich stron wieżowcami, a nawet z kłopotami z zaparkowaniem samochodu. Jest to tylko własciwie jedno główne skrzyżowanie - gdzies musi przecież zostać wyznaczony (choćby dla porządku) geograficzny srodek miasta i jego centrum dla turystów. Kilka kroków od owego sródmiescia, udowadniającego, że London wie, iż mamy własnie XXI wiek, miasto składa się już własciwie tylko z małych domków i olbrzymiego terenu Uniwersytetu. Nawet o zabytkach natury historycznej trudno tu mówić - mieszkańcom ontaryjskiego London historia przecieka przez palce, gdy zajęci są codzienna pracą i korzystaniem z uroków życia w spokojnym, zacisznym, malowniczym - słowem: sympatycznym miesicie.
Wszelkie niemal zdobycze i ułatwienia nowoczesnosci, bez wleczonych zwykle jej sladem nieprzyjemnosci - komfortowe, prowincjonalne zacisze posród kwitnących i zielonych pagórków srodkowozachodniego Ontario. Niedaleko stąd do malowniczych i pełnych ciągle jeszcze dzikich miejsc wybrzeży jezior Huron i Erie. Niewiele dalej - jesli komus przyjdzie na to ochota - do wielkich metropolii: Kanady - Toronto, czy Stanów Zjednoczonych - Detroit. A na co dzień - spokój i malowniczosć miejskiej zieleni.
Jesli tylko studenci z Uniwersytetu nie wpadną na pomysł jakiegos psiego figla.

 Jacek Kozak