Chińskie impresje  część I

Wprowadzenie.

Nie pamiętam kiedy zrodziła się myśl, by odbyć podróż do Chin. Może to było dziesięć a może piętnaście lat temu ? Jednak rozmowy o takiej podróży kończyły sie konkluzją “Chiny są za daleko, a podróz tam za długa i za droga”.
I oto latem 2002 roku jesteśmy w Chinach i nie dlatego, że Chiny się “przybliżyły”. Jesteśmy, bo mój mąż przyjął zaproszenie uniwersytetu i podjął się prowadzenia cyklu wykładów. Nasz ponad miesięczny pobyt  bedzie obfitował w wiele różnorodnych doświadczeń i przeżyć. A teraz kiedy będę starała się opowiedzieć o  pierwszych wrażeniach z Chin wiem, że będę musiała ograniczyć się do zaledwie paru szczegółow. Nie będzie to ”obraz”. Będzie to tylko szkic. Będzie to wstęp do opisania “moich Chin”, takich jakie je zobaczyłam i to w pierwszych dwu dniach naszego pobytu.

Impresje z miasteczka akademickiego.

Od kilku godzin jeteśmy w stolicy Chin. Po przeszlo trzydziestu godzinach podróży nareszcie dotarlismy na miejsce.
Odbyliśmy daleką podróż z jednego kontynentu na drugi, ale już od momentu kiedy wylądowaliśmy na nowoczesnym lotnisku, wiemy, że nasza podróż dopiero się zaczyna. Będzie to podróż w czasie i przestrzeni, podróż po kraju o długiej i burzliwej historii, o jednej z najstarszych kultur naszego globu. Mieszkając ponad miesiąc i podróżując po Chinach będziemy poznawać ten kraj egzotyczny dla nas w takim samym stopniu, jak Polska czy Stany Zjednoczne są egzotycznymi dla mieszkańcow “Państwa Środka’.

Zamieszkaliśmy w hotelu na terenie kampusu w północno-zachodniej  części miasta. Z okien naszego pokoju  na IX piętrze rozlega się widok na wzgórza otaczajace miasto z trzech stron. Jak się wkrótce przekonamy, rzadki to widok, ponieważ zwykle  góry są całkowicie zakryte mgłami a raczej “smogiem” wiszącym nad miastem. Ale tego dnia  powietrze jakby się oczyscilo i mamy okazję  podziwiać zarysy wyżyny (messy) Mongolskiej.
Jesteśmy na miejscu. W Pekinie. Adoptujemy się do nowych warunków.

Pierwszą lekcję “chińskiego”odbyliśmy podczas śniadania. Towarzyszy nam Jia mlody pracownik wydziału zarządzania, na czas naszego pobytu asystent męża. Gdyby nie on, mielibyśmy poważny kłopot nie tylko z wyborem śniadania.
Kelnerki są mlode, sympatyczne, uśmiechnięte i życzliwe, jednakże, co raczej naturalne, posługują się wyłacznie  chińskim a my, mimo szczerych chęci nie opanowaliśmy tego języka. Ale jak się okaże po kilku dniach przy dobrej woli z obu stron, porozumienie okazało się możliwe.

Spacer po kampusie przynosi tzw. mieszane uczucia. Przez brudne szyby zaglądam do malutkich pokoikow, w których ustawione są dwa rzędy piętrowych łóżek. Osiem osób stłoczonych na powierzchni ok. 12 metrów kwadratowych. Nie widać tam niczego więcej poza żelaznymi łożkami. Na rozwieszonych  pod sufitem sznurkach suszy się bielizna. W jednym  z pokoików zauważyłam migotliwe światełko monitora. Ktoś zostawił włączony komputer.

Zycie na kampusie zaczyna się o świcie. Na jednym z boisk grają w piłkę, na innym starsi ludzie ćwiczą taj- czi, a nieopodal z radia dochodzi europejska muzyka taneczna i w jej rytmie tańczy kilknaście par. Podobno jest to jedna z popularnych i modnych form gimnastyki. Jeszcze dalej stają przyrządy gimnastyczne, na których ćwiczą starsi panowie i panie. “Gabinet odnowy biologicznej” pod gołym niebem. Dostęp wolny.

Wzdłuż alei i na małych placykach poustawiano wielkie gabloty a w nich rozwieszone gazety. Przypomina mi to czas “wielkich hieroglifów” z okresu Rewolucji Kulturalnej. Widziałam kroniki filmowe z lat 1966-76 i też tłumy czytających.

Gazety są wyłącznie w języku chińskim, naturalnie. Na uniwersytecie studiują też młodzi ludzie z wielu krajów świata, a ambicją władz uczelni jest zapraszanie wykładowców z USA, Anglii i wielu innych krajow. Można więc było kupić w kiosku dzienniki po angielsku.  “China Daily” na przkład to dobrze redagowany dziennik, który był naszą codzienną lekturą.

Na kampusie jest gwarnie i ruchliwie. Mieszka tu około dziesieciu tysięcy ludzi; studenci, pracownicy dydaktyczni, emerytowani profesorowie, pracownicy obsługi, większość pracowników z rodzinami. Często są to rodziny wielopokoleniawe. Na terenie uniwersyteckim jest szpital, łaźnia, przychodnia, szkoły i przedszkole. Nie ma co prawda przymusu mieszkania tam, ale uniwersytet oddaje mieszkania tanio, co przy niskich zarobkach nie jest bez znaczenia. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy ktoś zostaje pozbawiony pracy. A wtedy nie ma dokąd iść. Istnieje możliwość wynajmu mieszkania “na mieście”, ale jest to tak drogie, że prawie nikogo na to nie stać. I stąd całkowite niemal podporządkowanie się wszelkim rygorom. Nawet młodzi nie narzekają. I są zresztą pełni nadziei na poprawę swych warunkow bytowania. Są ciekawi świata. Uczą się angielskiego, wiedząc i wierząc iż to otworzy im okno na inny, daleki swiat.

Poznałam wielu takich ludzi; biegle władających angielskim, dobrze, wszechstronnie wykształconych, pełnych nadziei na przyszłość we własnym kraju. Ale chcieliby podróżować. Najchętniej do Włoch, Niemiec i Ameryki (ale tak trudno o wizy do USA, dodają).

Na kampusie da się żyć. Jest tu niemal wszystko co potrzebne. Są małe dość słabiutko zaopatrzone sklepiki, piekarnia, gdzie można dostać niezłe ciastka “europejskie”, ogromna stołowka studencka. Jest mały targ, na ktorym można kupić mięso, warzywa i owoce. Stoiska z gorącym jedzeniem zwykle otoczone przez kupujących, sprawiają wrażenie, że Chińczycy nieustannie jedzą i jedzenie jest ich obsesją lub narodowym hobby..

Budynki mieszkalne z wielkiej płyty są w dość opłakanym stanie. Odpadające brudne tynki, poszarpane markizy. Kraty w oknach. Nawet w tych na najwyższych piętrach. Ponure to wywołuje skojarzenia.

Ladny, zielony park łagodzi wrażenie opuszczenia i zaniedbania. Park, jest miejscem odpoczynku i miejscem, gdzie można znaleźć kąt do nauki, stanowi niewątpliwą ozdobę tego akademickiego miasteczka.

Kampus jest otoczony murem a dostać sie do niego można poprzez cztery bramy wejściowe strzeżone przez policję. Poza policją nad “ładem i porządkiem” w uniwersyteckim miasteczku czuwa też wielki kamienny Mao Tse Tung ( Mao Zedong). Jest dobrotliwie, łagodnie uśmiechnięty pozdrawia wchodzących szerokim gestem wyciągniętej ręki. Jak nam mówiono jego pomniki stoją na niemal  każdym uniwersyteckim kampusie.

Wystarczy jednak wyjść za bramę, przejść na drugą stronę ulicy a tam jest juz McDonald. Jeden z sześćdziesięciu tego typu barów, które na przestrzeni kilku lat otwarto w Pekinie. Symbol  “nowego”.

Pierwsza “wyprawa” poza kampus

Rzecz jasna McDonaldy, Burger Kingi, KFC, Taco Bell, to nie jedyne dowody zmian jakie zachodą w chińskim pejzażu. Wystarczy oddalić się trochę od północno-zachodniej dzielnicy Haidian, gdzie mieści sie kampus, a zmiany są ewidentne.. Na ulicach miasta widać wiele samochodów, (w tym tysiące taksówek) głównie niemieckiej i francuskiej produkcji.

Pekin, w ktorym mieszka niemal dwanaście milionów (i około trzech milionów nielegalnych migrantow ze wsi jak głosi fama) jest miastem niebywałych kontrastów, nie spotykanych w żadnym z europejskich czy amerykańskich miast. Obok wspaniałych szklanych wieżowców wybudowanych “przed wczoraj” ( tempo zmian jest podobno zaskakujące), w których mieszczą sie banki, dyrekcje zagranicznych firm, eleganckie sklepy i restauracje, widać przycupnięte do ziemi, otoczone murami hutongi, pamiętające jeszcze czasy Mogołow. Ale już pozostały tylko nieliczne, kto wie, jak jeszcze długo przetrwają.

Nie na wiele zdają się protesty mieszkańców małych domków zbudowanych ze stale przez kolejne pokolenia “dokladanych” kolejnych “klatek”. Nie pomagają nawet najbardziej drastyczne formy protestu jak popełnianie samobójstw przez samopopalenie (a miały miejsce nawet kilka tygodni temu w listopadzie 2003 r). Podejrzewam iż wkrótce, mimo zapewnień i ochrony UNESCO znikną te osiedla a ich mieszkańcy zmuszeni będą do przeprowadzki. Dokąd?.
Wraz z nimi znikną klatki z ptakami, wystawianymi rano przed domami. Nie zobaczy się już starego człowieka   przechadzającgo się z klatką z kanarkiem po małej uliczce, nie będzie już drzewek za murem na mikroskopijnym podwóreczku zwanym siheyuan. Zniknie też z pekińskiego krajobrazu fryzjer strzygący na ulicy swego klienta i kobiety sprzedającej pierożki - jaozji w dziesiatkach odmian.

Znikną zapewne też z ulic wielkiego miasta kolorowe, rowerowe riksze wożące do hutongów turystów z zachodniego swiata. Riksz jest dużo, ale kto wie jak długo?

Turysci zachodni uznają zwiedzanie hutongów za niezmierną wprost atrakcję. Nasza amerykańska znajoma wielokrotnie przypominała iż koniecznie trzeba je zobaczyć. Ale nie wszyscy ze zwiedzających otworzą usta ze zdumienia, nie zastygną z niemym pytaniem “jak można żyć w takich warunkach”. Mój mąż takie domki widywał i pamięta z częstochowskich przedmieść. “To wyglądało dokładnie tak samo” twierdzi. Naturalnie “tak samo” ale z wyjątkiem tych starych kamiennych rzeźb stojących przy wejściu do bram, z wyjątkiem tych pięknie zdobionych filarów wspierających dach, na narożniku którego ustawiono malenkie figurynki zwierząt; lwa, tygrysa, smoka, wyobrażających dobre demony strzegące ludzkich siedlisk.

Przejeżdzajac ulicami Pekinu widzi się ogromną ilość rowerzystów. Kiedy zatrzymują ich światł stopu stają w ogromnym barwnym tłumie, wielu z nich pod parasolkami chroniącymi przed spiekotą słoneczną czy deszczem. Widać też liczne rowerzystki, elegancko ubrane młode kobiety noszące wysokie obcasy, niektóre w kapeluszach.

A kiedy znów zapali się zielone światło ruszają jak lawina, płyną jak rzeka. Mają swoje wydzielone miejsca na jezdni., ale trudno nie widzieć na jakie niebezpieczeństwo są narażeni w każdym momencie. Ruch samochodowy jest tak duży, jak niemal w każdej ze stolic świata. Natomiast zaskoczeniem było dla mnie to, iż autobusy miejskie nie byly przełnione. Zapewne zależy to od pory dnia. W Pekinie kursuje metro, czyste, nowoczesne i  bezpieczne. Metrem można dojechać do wielu ważnych w mieście punktow takich jak np. do  placu Tiennamen czyli "Placu Niebiańskiego Spokoju” który jest “duszą Chin”, jak twierdzą przewodnicy.

Ogromny, wybrukowany plac, przy którym mieszczą się muzea, budynki rządowe, kolosalne mauzoleum Mao, chiński parlament - robi ogromne wrażenie.

Kamienny, szary, nieruchomy plac ożywiają ludzie. Spacerują, zwiedzają, odpoczywają.

Jest to niewątpliwie najbardziej znany plac zarówno w Chinach jak i na świecie.

To tu, na tym placu, 4-go czerwca 1989  doszło do brutalnego zdławienia studenckich protestow. Nie sposób o tym zapomnieć, nawet teraz, po tylu latach. I kiedy patrzę na tłumy przechodniów spacerujacych po Tiennamen zastanawiam się ilu z nich zna prawdę o tamtych zdarzeniach. Cenzura do dziś jest ścisła, a wiadomości dochodzą tylko takie jakie rząd chce, by dotarły. Choć dziś już nie ma ona takiej mocy, jest trochę inaczej, bo internet dotarł także do Chin a umiejętność korzystania z niego otwiera drogę do dużej sfery wolności. Kafejki internetowe, rozsiane są szeroko, także w pobliżu Tianenmam, na który ciągle bacznie z wielkiego portretu spogląda Mao a tajna i mundurowa policja pilnie baczą by nie dopuścić do “niepoprawnej” politycznie myśli bądź czynu.

Ale wydaje się, że tlumy zajęte są czym innym niż polityką. Na placu, w przejściu podziemnym, przed bramami do Zidżin Czeng czyli “Zakazanego Miasta” zwanego też Gugong (Pałac) napierają na turystę nachalne tłumy sprzedawców. Sprzedają pocztówki, piękne kolorowe albumy, ozdobne wachlarze, twarzowe kapelusze, herbatę, oferują jasne alabstrowe i zielone, jaspisowe lwy, rzeźbione z pięknego kamienia zwanego lapis lazuli tygrysy, smoki rzeźbione w hebanowym i różanym drzewie, bilety do Opery chińskiej,  oferują przejażdżki rowerową bądź motorową rikszą.

Są szybcy, napasliwi.. Rozpoznają natychmiast moment wahania i wtedy nie wypuszczą z rąk. Rzeczy oferowane przez nich są tanie, kosztują często jedną czwartą tego ile kosztują w sklepie a nierzadko jedną dziesiątą ceny jaką podają na początku. Ale w tym tłumie handlarzy siegnięcie po portfel oznacza, że pojawią się następni. Chińczycy wydają się mieć handel we krwi. Targowanie się stanowi ich żywioł.. Doświadczyliśmy tego nie tylko przed licznymi turstycznymi miejscami, ktore  odwiedzaliśmy ale także w galeriach sztuki. Obraz oferowany za 8000 tysięy juanow po kilkunastu minutach mozna byłoby kupić za 1000.

Tak więc gdy pod bramami Zakazanego Miasta zwycięsko wydobędziemy się z tłumu sprzedawców (często nielegalnych, warto dodać) i kiedy nasza przewodniczka pani Szian Li, kupi bilety, wejdziemy przez ogromną  bramę w czerwonym murze i staniemy na nieopisanie wielkim placu. I wtedy ogarnia nas uczucie chyba wcześniej nieznane w obliczu czegoś co zostało zbudowane przez człowieka..

Nagle poczułam się jak pyłek, tak straznie malutka i ogromnie zagubiona.

Poczułam jakiś nieokreślony lęk ale równocześnie i podziw dla tych, którzy wpadli na pomysł stworzenia takiego symbolu wielkości i “niedostępności” wladcy Państwa Środka  Zastanawiające jak więc czuli się ci, ktorzy przybywali z dalekich obcych krajów, ci, którzy przybyli za ten mur, by służyc, złożyć hołd cesarzowi bądź omawiać sprawy państwowe albo ci, którzy zasłużyli na karę i gniew?

W tym mieście mieszkało pięć tysięcy ludzi. Dostojnicy państwowi, żony, konkubiny, dzieci cesarza. Pałacowy kompleks ma 9999 pokoi. Liczba jest symboliczna. Pamiętajmy iż w mitologii chinskiej istnieje ”dziewięć kręgów  niebiańskich” o czym przekonać się można odwiedzajac Niebiańską Świątynię  czyli Tiantian.

Tuż po wejściu na teren “Zakazanego miasta” podchodzą do mego męża jacyś ludzie z dość szczególną prośbą; pytają czy mogą się z nim sfotografować. Ta sytuacja powtórzy się też na "Wielkim Chińskim Murze”. “Tam też robilem za niedźwiedzia” opowiada rozbawiony,wspominając te zdarzenia.
Przypuszczam że chętni do tych zdjęć to byli jacyś turyści z odleglych od Pekinu i Szanghaju miast, dla których “biały’ człowiek ciągle wydaje się egzotyczny i stanowi dużą atrakcję.

To były pierwsze moje wrażenia z Pekinu. (Beijing)

Wiele by można było opowiadać o reprezentacjnych budowlach, o komnatach palacowych, o cesarskich ogrodach w pywatnej części pałacowej należącej do żon cesarzy i cesaskich konkubin. Przypominać o wielkich miłościach. Snuć opowieści o intrygach i zbrodniach, które rozegrały się za wysokimi murami “Zakazanego Miasta”. Warto by było opowiedzieć o obyczajach, które nakładały na cesarzy obowiązek dorocznego, w czasie zjednania dnia z nocą, odwiedzania na piechotę Niebiańskiej Świątyni, w której musiał spędzić czas jakiś na modłach o dobre plony, skazany na ścisły post i calkowitą abstynencję.

Powinnam opowiedzieć o pięknych, wielohektarowych parkach w sercu wielkiego miasta, w których zbierają się ludzie grając na rozmaitych instrumentach i gdzie amatorzy znanych pieśni masowych z czasow Rewolucji Kulturanej gromadzą się do dziś po sto a niekiedy i więcej osób, tworząc ad hoc znakomity chór.

I śpiewają, i to jak śpiewają! Bo zapewne dziś pamiętają tamte lata jako czas młodości.

I jakże, pisząc o Pekinie nie wspomnieć o “kaczce po pekińsku” (bedżing tian-dzia), chińskiej operze (dżin-dżiu) i wycieczce na Wielki Mur (Wanli CzengCzeng)? Jak nie opowiedzieć o chińskiej kuchni, tak wyrafinowanej jak żadna inna na świecie? Jak nie opowiedzieć o ludziach życzliwych, gościnnych, serdecznych, pogodnych? Jakże pominąć historię okrutnego ale zdolnego wodza cesarza Quinszi, który ponad dwa tysiące lat temu zjednoczył kraj i pozostawił po sobie Wielki Mur i dzieło swego życia  - grobowiec, a obok niego, postawioną na wiecznej straży, wielotysięczną armię z tarrakoty? Jak nie spróbować przynajmniej, opisać jednego najbardziej niezwykłych miejsc na ziemi, jakie udało się nam oglądać - okolic Guilin, gdzie rzeka Li płynie zakolami wśród niezwykłych, o niepowtarzalnych formach gór ?

Ale z drugiej strony jakże “jednym tchem” opowiedzieć o kraju, rozciągającym sie na obszarze blisko dziesięciu milionów kilometrów kwadratowych (ściślej 9.627.363 km), o kraju, w którym jak piszą antropolodzy, człowiek  pojawił się już 500 tysięcy lat temu, a historia pierwszej chińskiej dynastii zaczyna się w 2205 roku przed Chrystusem ?.

Część II