Jurata Bogna Serafińska

Wywiad z Henrykiem Urbanowskim - pisarzem, publicystą, reporterem.

A ja chodzę po chałupach

Jest pan znanym pisarzem i dziennikarzem, ale trudno znaleźć o panu informację w Internecie. Daremnie szukałam pana zdjęć, notatki o panu. Czy nie zależy panu na większej popularności?

- Powinnością dziennikarza nie jest lansowanie własnej osoby lecz popularyzowanie spraw i bohaterów jego tekstów, audycji i programów TV. Jest w tym zawodzie wiele sytuacji, w których lepiej jest mieć twarz nierozpoznawalną. W ostatnich latach sporo zamętu wobec tak pojmowanej zawodowej powinności poczyniły w Polsce tzw. gwiazdy dziennikarstwa telewizyjnego. Z panią Moniką Olejnik czy panem Tomaszem Lisem nie chciałbym mieć nic wspólnego. Gościom swoich programów zbyt często nie dają dokończyć wypowiedzi, przerywają je i można odnieść wrażenie, że lansują wyłącznie siebie. Pracujący dla mediów dziennikarz sam jest medium, pośrednikiem pomiędzy bohaterami a czytelnikami. Tak to widzę. A co do Internetu, uważam, że jest niewiarygodnym źródłem informacji. Pomaga do nich dotrzeć, ale często jest niekompetentny.

A Wikipedia - internetowa encyklopedia?

- Jest to globalistyczna zabawa i nic więcej. Szanujący się wydawcy encyklopedii drukowanych na papierze przez całe dziesięciolecia budowali swój prestiż i pozycję na rynku. Tam za każdym hasłem stoi najwybitniejszy autorytet naukowy z danej dziedziny. Tymczasem w Wikipedii każdy może grzebać, wypisywać co zechce. Niestety wielu młodych ludzi ulega pokusie bycia „encyklopedystą”, skazując się tym samym na status ćwierć inteligenta.

W centralnym rejestrze Biblioteki Narodowej znalazłam informacje o dwóch książkach wydanych przez pana razem z fotografikiem Zenonem Żyburtowiczem - „Najpiękniejsze dwory polskie” i „Syberia pełna tajemnic”. Wiem, że ma pan w swoim dorobku więcej pozycji.

- W 2002 roku w Krakowskim Wydawnictwie „Miniatura” ukazał się zbiór moich reportaży z Podhala „Gorczańska dziwożona”. Tytuł pochodzi od reportażu o Japonce, która w Gorcach wybudowała dom i założyła w nim pensjonat, w miejscu odludnym, do którego i to nie zawsze - można dojechać tylko dobrym samochodem terenowym. Pozostałe reportaże dotyczą innych ciekawych osobowości, m. in. pana Antoniego Pilcha, właściciela renesansowego dworu w Wysokiej, który stworzył międzynarodowy zespół muzyki dawnej. Grają i śpiewają w nim - oprócz Polaków - muzycy z Rosji, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Estonii, Łotwy - z dawnych polskich Kresów. Przygotowałem też z Zenonem Żyburtowiczem dwutomowy album - „Barwy Polski”, ale nie wiem czy i kiedy się ukaże. Otrzymaliśmy należne honorarium, ale księgi te już od kilku lat czekają na druk i jak mi się zdaje wydawca przecenił swoje możliwości finansowe. Z moich reportaży i wywiadów drukowanych w magazynie „Elity” można by ułożyć jeszcze kilka książek. To tylko kwestia czasu, a raczej jego braku.

Gdzie jeszcze pan publikuje?

- Dostarczam teksty także dla miesięcznika „Za miastem”, które jest poświęcone zamiejskiemu stylowi życia. Pokazuje alternatywę dla życia w wielkim mieście, udziela też praktycznych porad. Obecnie wiele osób wyprowadza się z miast. Niektórzy kupują wiejskie chałupy, inni odbudowują zrujnowane dworki, a nawet pałace i zamki. Motywy takiego postępowania są różne. Ludzie szukają spokoju, kontaktu z przyrodą, wielkich wyzwań. Z przykrością stwierdzam, że brakuje obecnie na rynku magazynu społeczno-kulturalnego, który mówiłby o rdzennych mieszkańcach wsi. Tradycyjna prasa wiejska mocno podupadła, a „Za miastem” tylko w pewnym stopniu może wypełnić powstałą po niej lukę.

Podobno pisuje pan także do brukowców.

- I nie wstydzę się tego. „Życie na gorąco” i „Teletydzień” mają po milionie do dwóch milionów czytelników, a moje teksty to autoryzowane wywiady lub reportaże społeczne. Nie gonię za sensacjami i plotkami, staram się być wobec moich bohaterów rzetelny.

Jakie wartości stawia pan najwyżej?

- Szczerość i prawdę. Nie lubię zakłamania, gry pozorów, blichtru, manipulowania ludźmi. Lubię natomiast poczucie humoru, nawet wtedy, kiedy pokrywa wewnętrzne tragedie, bo świadczy o zdolności człowieka do odradzania się.

Pana teksty dotyczą często ludzi związanych z Podhalem. Kiedy do pana zadzwoniłam po raz pierwszy, jechał pan właśnie z podhala do Warszawy. Zbieg okoliczności?

- Ja się pomału na Podhale przeprowadzam. Będę tam mieszkał pisząc dla wydawnictw w Warszawie i Krakowie. Przy dzisiejszych środkach łączności jest to możliwe.

Skąd się wzięła pańska fascynacja tym regionem?

- To się zaczęło dwadzieścia pięć lat temu, kiedy pojechałem do Rabki z córką, która chorowała na przewlekłe zapalenie górnych dróg oddechowych. Tam poznałem Jana Fudalę, artystę, który zrewolucjonizował ludowe malarstwo na szkle. Za tą znajomością poszły inne i dziś jest tak, że kiedy jadę do określonej osoby, wiem, że wskaże mi ona kilka innych, o których warto napisać. Ale też wiem, że jednego życia nie starczy, by do wszystkich dotrzeć. Tylu ich tam jest! W samym Zakopanem i okolicy jest około tysiąca artystów należących do stowarzyszeń twórczych. Kiedyś góralszczyzną interesowali się inteligenci z Warszawy, Krakowa, Lwowa. Spędzali pod Tatrami wakacje, Zakopane zamieniało się w letnią stolicę Polski. Dziś mało kogo podhalańscy twórcy obchodzą. Warszawa i Kraków okopały się na swoich pozycjach, lansują swoich twórców, zwykle z kręgów alternatywnej kultury miejskiej. I poza czubkiem własnego nosa niewiele postrzegają.

A turyści, których w Tatry i Pieniny przybywają miliony?

- Oczywiście wiele zespołów artystycznych powołano dla turystów, grają pod nich, pod ich gusta. Masowość turystyki, niestety obniża poziom kultury. Zbyt wiele osób przybywa w góry, by napić się piwska, albo obejrzeć raz w roku skoki Małysza, wjechać kolejką na Gubałówkę i Kasprowy, kupić pamiątkę. I tyle.

Chodzi pan po górach?

- Owszem, bez konkretnego celu, dla naładowania życiowych akumulatorów, pobudzenia krążenia krwi. Ale góry jako temat mnie nie interesują. Chodzę po chałupach, bo tam znajduję to co w górach jest najbardziej interesujące - ludzi. Często fascynujących, a niedocenianych.

Co pan odczuwa obcując z nimi?

- Po trosze czuję się jak odkrywca w nieco egzotycznym terenie. Pisząc o nich spełniam też zawodową misję. Pomagam im zaistnieć w prestiżowych mediach. Za moimi publikacjami często podąża telewizja, przybliżając szerszym kręgom społeczeństwa nieznanych dotąd twórców. Łatwo się zresztą z tymi ludźmi zaprzyjaźniam, co owocuje później nadmiarami obowiązków i przyjemności towarzyskich.

Czy podhalańska młodzież kultywuje tradycje ojców?

- Oczywiście. I to w stopniu większym niż w jakimkolwiek innym regionie kraju. Znam setki rodzin, w których dzieci chętnie biorą udział w działalności zespołów artystycznych, uczą się rzeźby, snycerki, malowania na szkle, ceramiki, haftu. Młodzi górale po całej Polsce stawiają domy z drewna i nie ma lepszych od nich specjalistów. Jest w Zakopanem ulica Kościeliska, chyba jedyna taka w Europie, gdzie w każdym domu mieszka kilka pokoleń artystów. Dzieci i wnuki dziedziczą tam talenty po ojcach i dziadkach, a jeżeli nie są w stanie ich prześcignąć, to przynajmniej solidnie wykonują artystyczne rzemiosło. Albo taka gmina Raba Wyżna, mała ojczyzna Kardynała Stanisława Dziwisza. Tam na piętnaście tys. mieszkańców, z czego dziesięć - piętnaście procent przebywa poza Polską, aż ośmiuset zajmuje się amatorską twórczością artystyczną.

Czy podhalańska młodzież nadal wyjeżdża za granicę szukając lepszych warunków do życia?

- Wyjeżdża, ale problem jest złożony. Emigracja to także część góralskiej tradycji. Dziś nie powoduje nią jednak nędza wielodzietnych rodzin, ale chęć poprawy warunków życia. To także kwestia swoiście pojmowanego prestiżu. Na Podhalu ktoś kto nie pracował za granicą to albo bogacz, albo ciamajda. Upadło tam ostatnio wiele stworzonych w czasach PRL zakładów pracy, region coraz bardziej orientuje się na turystykę podlegającą wahaniom mód i sezonów. O pracę najemną nie jest łatwo, a tworzyć własną firmę lżej jest z kapitałem zarobionym na Zachodzie. Z tą różnicą, że dziś młodzież nie wyjeżdża masowo do USA, bo to daleko i dolar upada, lecz do Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Irlandii, Holandii, państw skandynawskich. Jestem jednak przekonany, że większość wróci, niekoniecznie na stare lata i z kapitałem nie tylko finansowym ale także intelektualnym.

Przez siedem lat był pan korespondentem w Rosji. Teraz to kraj niezbyt u nas modny. Czy to się kiedyś zmieni?

- Kiedyś obecność kultury rosyjskiej, a właściwie sowieckiej, była u nas nadmierna, wymuszona obowiązkową „przyjaźnią i braterstwem”. W księgarniach było dużo literackiego chłamu, każdy film był pokazywany w kinach. Dziś docierają tylko rzeczy najbardziej wartościowe. Choć dla rosyjskich twórców Polska - i słusznie - przestała być oknem na świat, to nadal jest ważnym miejscem artystycznych konfrontacji. W warszawie, Łodzi, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu i Lublinie prezentuje się wielu artystów rosyjskich z najwyższej półki. To co jest prawdziwie wartościowe, do Polski dociera. Polsko-rosyjskie stosunki kulturalne są po prostu normalne. Wybitne filmy można obejrzeć w kinach studyjnych, tłumaczone są najlepsze powieści, ktoś, kto ich szuka, znajdzie je, nawet w oryginale. Teraz bez przymusu, ale coraz chętniej młodzież uczy się języka rosyjskiego. Gorzej jest z prezentacją polskiej kultury w Rosji, ale to temat rzeka, na inną okazję.

Jakie miejsce w pana życiu zajmuje twórczość?

- Dzieci już odchowałem, wnuków na razie nie mam, żonę oddałem w dobre ręce, więc twórczość wypełnia prawie całe moje życie. Tworzę jadąc pociągiem, zasypiając, mieszając w garnkach na kuchennej płycie.

Czy może pan zdradzić, nad czym obecnie pracuje?

- Nie, bo istnieje zjawisko kradzieży pomysłów. Piszę dwie książki jednocześnie, jedną o tematyce podhalańskiej, druga będzie powieścią dla kobiet. Na bieżąco wykonuję zawód dziennikarza, nowe sprawy - nowe teksty. W notesie mam adresy tylu osób, że boję się, czy zdążę przed Panem Bogiem.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, dnia 27.VII.2007r.

Rozmawiała Jurata Bogna Serafińska, fot. Piotr Kuczaj.