Zapiski Oświęcimskie - część II
(fragmenty) |
|||
...W tym miesiącu
jeszcze nie wszystkie krematoria były zlikwidowane. Pamiętam kolumny więźniarek
Żydówek, które pędzono na śmierć do komór gazowych. Nie wiem, czy
zdawały sobie sprawę, że to nadchodzi ich koniec. Makabryczność tego
zjawiska potęgował fakt, że marsz ten odbywał się przy grającej
orkiestrze.
Pod koniec listopada wszystkie kobiety będące do tej pory na terenie Brzezinki zostały przetransportowane do tak zwanego obozu cygańskiego zupełnie opustoszałego po uprzednim wymordowaniu w krematoriach, 28 sierpnia 1944r całych rodzin Romów. Różne grupy więźniarek zostały skumulowane w poszczególnych barakach. Baraki te przerobiono ze stajen, stąd ich nietypowa budowa. Żelazne kółka w ścianach świadczyły, że do nich niegdyś przywiązywano konie. W pewnym oddaleniu od ścian ciągnęły się dwa rzędy dwupiętrowych, lecz pojedyńczych koi. Przez środek biegł szeroki dwukanałowy piec zakończony z dwóch stron paleniskiem. Od frontu były pokoiki dla uprzywilejowanego personelu, a z tyłu większe pomieszczenie z żelaznym piecykiem (tzw. kozą). Na końcu tego podobozu zadziwił nas olbrzymi stos rondli, wiader, kubków i misek różnego kalibru i stanu zużycia - świadectwo, że tu niedawno jeszcze mieszkańcy sami sobie gotowali prowadząc rodzinne gospodarstwa. Pierwszą naszą czynnością po zakwaterowaniu się było zdobycie rondelka lub miski, bo z braku ich nie można było liczyć na otrzymanie posiłku. Na terenie byłego obozu cygańskiego umieszczono mnie w bloku, w którym były matki z dziećmi - noworodkami i kobiety w ciąży. Był to, o ile pamiętam, pierwszy lub drugi blok od bramy wejściowej. Rewir usytuowano na końcu obozu. W naszym bloku prawą stronę zajmowały kobiety z dziećmi, głównie Rosjanki, zaś lewą kobiety w ciąży - Polki. Zaczął się nowy etap naszego obozowego życia. Z uwagi na zbliżającą się zimę apele odbywały się w bloku. Wyjątek stanowił fakt ucieczki więźnia. Wszyscy stawali wtedy na tzw. cel apelu i stali tak długo póki zbieg nie został odnaleziony, złapany lub zlokalizowany. Kobiety za najmniejsze przewinienie lub niesubordynację karano klęczeniem na dworze z cegłą trzymaną w podniesionych rękach. Alarmy i pojawianie się samolotów alianckich nie przerażały nas. W odróżnieniu od Niemców wybiegałyśmy z baraków pełne nadziei na rychły koniec wojny i niewoli. Najgorsze były noce, gdyż wtedy przeważnie umierały dzieci rosyjskie. Więźniarki - Rosjanki dłużej znajdowały się w niewoli niż my, warszawianki. Były one bardziej wycieńczone, nie zawsze miały pokarm. Aż serce się nam ściskało widząc rozpacz matek. Zgodnie z obrządkiem prawosławnym w 40 dni po śmierci odbywała się stypa, w której brały udział wszystkie Rosjanki. Tradycyjny poczęstunek znajdował się na piecu po stronie Rosjanek. Nocną plagą były także szczury, które grasowały po kojach szukając pożywienia. Te więźniarki, które otrzymywały paczki musiały je trzymać dla ochrony przed napastnikami na posłaniu u wezgłowia. Władze obozowe uznały, że niemowlęta o niebieskich oczach mogą być wywiezione do III Rzeszy w celu zniemczenia. Dotyczyło to głównie dzieci z naszego bloku. Aby przyzwyczaić dzieci do zmiany pożywienia szkolono matki w podawaniu specjalnych mieszanek a zabraniano karmienia piersią. Chociaż to był szok, nieszczęsne kobiety nie oponowały, tak im zależało na ratowaniu życia swych maleństw. A może łudziły się, że cud jakiś opóźni rozstanie lub, że po zakończeniu wojny uda im się odnaleźć swoje dzieci. W miarę upływu czasu coraz częciej nawiązywały się przyjaźnie między Warszawiankami a dawnymi więźniarkami politycznymi. Te ostatnie zapraszały nas przy różnych okazjach i uroczystościach jak np. imieniny, okazując dużo serdeczności i troski. Te, które otrzymywały paczki solidarnie się z nami dzieliły. Ze wzruszeniem wspominam, gdy otrzymałam zorganizowaną w jakiś cudowny sposób wyprawkę dla mojego jeszcze nie urodzonego dziecka. Bardzo niecierpliwie wyczekiwałyśmy listów od rodzin pozostających na wolności. Aby odpisać, trzeba było zdobyć odpowiedni druk. Kupowało się go za porcję margaryny. Często jednak druki zostawały zmienione, stawały się już nieważne i z trudem wysyłany list wracał z powrotem do nadawcy. Taki właśnie przypadek trafił się mnie. W grudniu wezwano mnie do głównego biura obozowego. Niemiec pokazał kartkę z podpisem mojej matki i probą o informację, czy wśród więźniów nie znajduje się osoba o moim nazwisku. Pozwolono mi odpisać. Radość, że moja rodzina żyje i że mogę nawiązać z nią kontakt trwała krótko. Niestety list mój zwrócono przed samymi świętami Bożego Narodzenia - tak więc nadal nikt nic o mnie nie wiedział. Jednakże rodzina nie ustawała w poszukiwaniu mnie za pośrednictwem różnych instytucji i ogłoszeń - wszystko bez rezultatu. Tymczasem siostrze mego męża w czasie jej krótkiego pobytu w Krakowie poradzono zwrócić się do pewnego człowieka, rzekomo posiadającego tzw. chody, które mogłyby ułatwić natrafienie na mój ślad. Okazało się, że to dwudziestoletni młodzieniec, syn Ukrainki i volksdeutscha, Eugeniusz Wagner, odbywający służbę w SS. Obiecał on napisać do kilku obozów koncentracyjnych, ale na wzmiankę o zapłaceniu dolarami za załatwienie sprawy odparł, iż żadnych pieniędzy nie weźmie, a to dlatego, że być może kiedyś jego matka będzie w ciężkiej sytuacji życiowej i wtedy znajdzie się ktoś, kto jej - bezinteresownie - udzieli pomocy.
Pod koniec grudnia list Wagnera z zapytaniem, czy w Owięcimiu znajduje się więźniarka Krystyna Zambrzycka dotarł do obozu. I znów wezwano mnie do władz obozowych. Kiedy zapytano, czy znam SSmana Wagnera, ja - zgodnie z prawdą - odpowiedziałam, że nie znam. Jednakże urzędnik w biurze zaniepokojony, kim jest ten tajemniczy SSman, nakazał mi odpisać mu niezwłocznie. Zapewnił, iż w danym przypadku nie muszę mieć odpowiedniego druku. W ten sposób rodzina moja w końcu odnalazła miejsce mojego pobytu.
|